sobota, 4 września 2021

Pożegnanie.

Przyszedł ten moment w którym zdałam sobie sprawę, że nie wiem czy wrócę do Australii. Muszę się zaadaptować do nowej i niezależnej ode mnie sytuacji. Po raz kolejny mam życie wywrócone do góry nogami. I już chyba wpadłam w wprawę ogarniania chaosu, choć go nie lubię. Gór nie przeniosę, biegu rzeki nie zmienię i nie teleportuje się. Jest jak jest i muszę to zaakceptować czy mi się to podoba czy też nie. Blog ten miał dotyczyć Australii. Już w niej nie jestem od jakiegoś czasu. Przyszła pora, by go zamknąć. Lubię pisać, choć kilkoro czytelników sprawiło mi dużo bólu. Dziękuje za ponad 63 000 odwiedzin. Dziękuje za komentarze i mejle :) Dziękuje za miłe słowa, a hejterom… nic nie życzę - karma wróci.


Mój nowy blog -  https://unicorn-na-teczy.blogspot.com/



środa, 3 marca 2021

Jeden dokument.

Wróciłam do domu z podkulonym ogonem z nadzieją, że szybko go opuszczę. Nie podobała mi się wizja zasiedzenia. Nie chciałam być niczyim ciężarem. Nawet nie zastanawiałam się nad szukaniem stałej pracy, bo bym wylądowała w korporacji, a tego bym nie zdzierżyła. Zatrudniłam się jako live-in carer w Anglii, ale o tym innym razem. Nastawiałam się na przyjemne wakacje połączone z kolekcjonowaniem dokumentów i dorobieniem sobie tak, bym mogła powrócić do swojego życia w nienaruszonym stanie. Taki był mój plan. Taaa... czemu nigdy nie może być tak jak sobie założymy? Podobno życie nie może być zbyt łatwe, by móc docenić smak sukcesów. Podobno. 

Zderzenie z Polskimi realiami nie było tak przyjemne jak się tego spodziewałam. Ceny za podstawowe produkty zawyżone - obładowane podatkami. Ludzie jakoś bardziej czepliwi i markotni. A nasza gościnność okazała się dyktowaniem co mam robić ze swoim życiem. Usłyszałam jedne z najbardziej dotkliwych słów od osób, które były mi bliższe od rodziny. Większość moich wspomnień wyobraźnia zmieniła, a rzeczywistość sprawiła, że pękły niczym bańki mydlane. Zaczęło być szaro i buro wokół mnie i tak jest nadal pomimo, że życie budzi się ponownie za sprawą nadchodzącej wiosny. 

COVID mocno utrudnił normalne funkcjonowanie. Wielu ludzi straciło prace bądź ich wynagrodzenia zostały zmniejszone. Kilkoro z moich znajomych ucierpiało. 2020 był chyba dla nas wszystkich rokiem ciężkim, który chwała Bogu już się skończył. Psychologiczna bariera końca roku została złamana i zła passa powinna się odmienić. Dla mnie zmiana jeszcze nie nadeszła. Mentalnie nie radzę sobie i z miesiąca na miesiąc czuje się coraz gorzej - samotniej, puściej i z mniejszymi chęciami do życia. Brakuje mi jednego dokumentu, który ze względu na problem z radzeniem sobie z emocjami, ciężko mi zdobyć. Już jestem blisko. Już słyszę tupot karaluchów i głośny wrzask kakadu o 4:00 rano. Już prawie tam jestem. Tylko ten jeden ostatni wysiłek. Stworzyłam sobie w głowie presje wielkości Mont Everestu (dzisiaj to usłyszałam i spodobało mi się) i nie mogę jej ruszyć. Jeszcze nie. Jestem w dobrych rękach, w których czuje się bezpiecznie więc jest to jedynie kwestia czasu. Nie mogę się doczekać kiedy pojadę do Anglii - nie przepadam za nią, ale potrzebuje jej. Bardzo chce zmienić otoczenie, choćby na chwilę, a i przy okazji zarobię. 

Cieszę się, że mam swojego Sierściucha. Właśnie leży koło mnie i głośno pochrapuje. Daje mi on niesamowite ilości pozytywnej energii, której tak bardzo teraz potrzebuje. Nie sądziłam, że posiadanie psa może tak bardzo odmienić moje życie. Muszę znaleźć więcej tego co mnie podnosi na duchu. 

poniedziałek, 1 marca 2021

Tęskno.

W Polsce wylądowałam 25 stycznia 2020, czyli ponad rok temu. Australia nie jest rajem na Ziemii, a moje życie nigdy nie było, nie jest i nie będzie usłane różami. Byłam tam szczęśliwa - chyba pierwszy raz w życiu. Niby nic, ale cholernie mi tęskno za tym uczuciem. Uwielbiałam swoją monotonną rutynę. Poranna duża kawa, a tuż po niej długie spacery po plaży i zabawy z psiakiem, któremu tak niewiele potrzeba do szczęścia. Grzeczna rozmowa z ratownikami i psiarzami składająca się głównie z uśmiechów i poklepywania po ramionach, ale jakże miła w szumie fal i jeszcze nie zbytnio prażących promieniach słońca. Powrót do domu ze śpiącym Szczęściem w samochodzie. Prysznic, lunch i drzemka przed pracą, bo i czemu nie. Nadal z uśmiechem na twarzy jechałam do pracy i starałam się sprawić, by ci którym jest on najbardziej potrzebny, zarazili się nim. Nie musiał to być banan od ucha do ucha. Wystarczył mały - półgębkiem, bym wiedziała, że zrobiłam kawał dobrej roboty i spełniona mogła wrócić do domu. Ot, moja nudna monotonia życia codziennego. 

Zniszczył mi ją na kilka miesięcy Ten co to miał sprawić, bym poczuła się w pełni spełniona. Początki były iście niebiańskie. Czułam się jakbym poznała bratnią duszę z którą mogłam bujać w obłokach i snuć coraz bardziej szalone plany, łącznie z założeniem rodziny i przeprowadzką do mniejszego miasteczka. Gdybyśmy mieli chłopca byłby to Christopher James (CJ dla kumpli), nad dziewczynką jeszcze się zastanawialiśmy. Ja nalegałam nad Zoe, ale w połączeniu z jego nazwiskiem brzmiałoby za krótko więc myśleliśmy nad drugim imieniem. Z każdym kolejnym dniem przestawałam się łudzić w ziszczenie tych pięknych opowieści. Jego stare demony przejęły kontrole nad jego jestestwem i z cudownego człowieka zmienił się w manipulatora robiącego wszystko, by karmić swoje skrzywione ego. Najprawdopodniej to On złamał łapy mojemu psu. Wszystko na to wskazuje, ale nie rozumiem po co. 

No, ale wkroczył on do mojego życia na tylko 10 miesięcy z czego nie każdy był okropny. Później mogłam powrócić do swojej kochanej rutyny codziennych spacerów i zabaw z Sierściuchem. Po styczności z Tym co miał mnie uszczęśliwić zdałam sobie sprawę, że bardziej cenię towarzystwo zwierząt niż ludzi. Ci od których w hierarchii jesteśmy wyżej nie kłamią, nie kombinują, nie są źli bez powodu. Oni bezwarunkowo kochają, zawsze się cieszą z naszego przybycia do domu, są powiernikami dziwnych sekretów i potrafią sprawić, że jest dużo śmiechu wokół nich. Nie mówię, że uciekam od ludzi, ale zaczęłam bardziej doceniać, te chwile w których nie słyszę człowieczego głosu. 

Tęsknie. Za słonym i ciężkim powietrzem. Za wieczorną bryzą. Za piaskiem sypiącym się między palcami i za obrzucaniem nim Łobuza. Za chłodną wodą w oceanie z za dużymi jak dla mnie falami. Za widokiem surferów i niespełnioną obietnicą „kiedyś się na to odważę”. Za uganianiem się z butem w rękach za wszystkim co weszło mi do domu. Za wieczorami spędzonymi w ogrodzie przy zapalonych lampkach i zimnym piwie. Za cichym przyglądaniem się swoim podopiecznym jak błogo i niewinnie śpią. Za długimi rozmowami w których pojawiały się różnice kulturowe, a które każdorazowo kończyły się otwieraniem na nowe. Za uczuciem „tak, to jest moje miejsce. To jest mój skrawek ziemii”. Tęsknie.

Powrót do Polski.

Posta piszę z Polski, a dokładniej z rodzinnego mieszkania. Siedzę na podłodze wraz ze swoim czworonożnym uparciuchem w pokoju w którym spędziłam całe swoje dzieciństwo i czekam z wytęsknieniem na wyjście robotników zmieniających rury w kuchni. Własnych myśli nie słyszę. 

No, ale nie wytłumaczyłam jak się tutaj znalazłam. O sprawach wizowych ludzie milczą. Jedynie odpowiadają półszeptem „było ciężko”. Nikt nie wdaje się w szczegóły. Nikt nie chce powracać myślami do tygodni, miesięcy a czasem i lat kiedy obawiali się odbierać połączenia z zastrzeżonego numeru telefonu, a listy z logiem urzędowym podwyższały ciśnienie jeszcze przed ich otwarciem. W Australii jak coś się z wizą sypnie to raz, a dobrze. Stało się. Będąc tymczasowym rezydentem i wiodąc sielskie życie dostałam mejla. Uprzejmie poproszono mnie o wyjaśnienia dlaczego nie umieszczam prywatnych zdjęć/ informacji na swoim profilu facebookowym i doszły do nich słuchy na temat pewnych nieprawidłowości. Czytając pierwszy punkt głośno parsknęłam śmiechem, bo konieczność tłumaczenia dlaczego nie uprawiam publicznego ekshibicjonizmu wydawała mi się odrealniona. Co do drugiego punktu serce złowrogo zakołatało w klatce piersiowej. Telefon do już byłego wizowego-partnera - cisza. Telefon do jego krewnej, a mojej dobrej znajomej - zatkało mnie słysząc co się wydarzyło, a działo się wiele. Swego czasu poprzez Messengera zostałam zaproszona na ślub, ale stwierdziłam, że to jakiś żarcik, którego nie rozumiem - nie pierwszy i nie ostatni, czyli sprawę olałam. Ów uroczystość odbyła się i jednym z głównych aktorów był nie kto inny jak już mój były wizowy-partner, a żeby do niego mogło dojść to musiał niektóre sprawy sprostować i tym samym, nie informując mnie o tym, doniósł na mnie. O ich związku rozpisywać się nie będę, bo „wszystko co powiesz może być użyte przeciwko tobie”, czyli z czystej ostrożności temat przemilczę. Skonsultowałam się z prawnikami, których nie łatwo było znaleźć. Większość nawet nie chciała się ze mną spotkać słysząc zarys sprawy. Wycofałam wszystkie swoje papiery uzasadniając, że mój związek przestał istnieć. Spakowałam się do jednej walizki, wysłałam psa ze złamaną łapą i zamontowanymi śrubami i opuściłam kraj. Na decyzję miałam 28 dni i taką samą liczbę dni na wylot z Australii - z mojego drugiego domu. 
Jakikolwiek związek z wizowym-partnerem przestał istnieć x czasu temu, ale nie sądziłam, że on na mnie doniesie. Wiedział czym będzie to skutkowało. Zamknęłam swoje dotychczasowe życie i będąc na silnych środkach uspokajających wsiadłam do samolotu. Prawie 30 godzin lotu do Warszawy, przejażdżka do Cargo, by odebrać psa, który przyleciał o jeden dzień za wcześnie. Odbiór trwał ok. 4 godzin, bo jak się okazało nie miałam kompletu polskich dokumentów, które to Polska strona miała mi je mejlem wysłać. Oczywiście ich niedopatrzenie było moją winą. A sam czworonóg? Ręce mi opadły - nikt mu nie dał jedzenia i szczekał w niebogłosy domagając się jakiejkolwiek uwagi. Słyszałam uwagi o jego skandalicznym zachowaniu. 2 godziny stania na dworcu, ponad 4 w pociągu i już prawie, prawie w domu. Na moje nieszczęście będąc w czymś co się przemieszcza nie mogę zasnąć. Po uściskaniu Mamy poszłam spać i obudziłam się dwa dni później.   

A czemu ludzie milczą o wizach? Otóż... brat agentki nieruchomości u której wynajmowałam dom miał dokładnie taki sam problem jak ja - wrócił do Australii. Znajoma z pracy (Słowacja) z całą rodziną musiała opuścić kraj i z zewnątrz aplikować o wizę oraz oczekiwać decyzji. Pieniędzy im zabrakło i nie skończyła swojej opowieści, bo w między czasie pojawiły się łzy w oczach. Inna znajoma, była na wizie sponsorowanej i firma przestała istnieć z powodu machlojek finansowych. Kolejni, którzy opuścili kraj, by ponownie wrócić. Inni to dwa rodzeństwa, czworo ludzi z czego troje miało inne nazwiska więc kłamali w papierach, wzięli ślub i aplikowali o wizy partnerskie. Przez kilka lat bali się zapraszać ludzi do domu, odbierać telefonów, otwierać listów i żyli w ciągłym strachu. Jeszcze inny z kraju afrykańskiego po  wylądowaniu w Australii podarł swój paszport i zgłosił się do imigracyjnych z informacją, że potrzebuje azylu, a powrót do jego ojczyzny grozi mu śmiercią - dostał pobyt. Ostatnie dwie historie są zasłyszane i nie znam ich danych osobowych, nawet nie wiem w jakim mieście mieszkają. 

Słowa wstępu.

Od kilku miesięcy zastanawiałam się nad powrotem do pisania bloga. Przyznam, że zajmował on szczególne miejsce w moim życiu, a wzrastająca liczba odwiedzin popychała mnie do dzielenia się swoimi troskami - mniejszymi i większymi, spostrzeżeniami - mniej lub bardziej odkrywczymi i próbą odkrycia siebie samej - tego co mnie kręci i zadowala, smuci i złości. Działał on na mnie terapeutycznie, za co byłam mu wdzięczna - wylewałam tutaj nadmiar zalegającej żółci oraz opisywałam powody dla których chciałam się pochwalić licząc na to, że ktoś je przeczyta i pomyśli: „tak trzymaj!” Szczerze to lubiłam i część mnie chciała powrotu, ale... 

Mimo tych pozytywnych bodźców pojawiał się strach i to on paraliżował mnie do tego stopnia, że wychodziłam stąd i uspokajałam się kilkoma głębszymi oddechami. Strach przed nękaniem mnie, złorzeczeniem i obrażaniem. Było tego dość sporo. Przez ponad 4 lata nie opublikowałam żadnego postu, a wiadomości nadal docierały. Nauczyłam się nie udostępniać w mediach społecznościowych informacji kojarzących się z moim miejscem zamieszkania. Przestałam używać swojego imienia i nazwiska z obawy, że ktoś może zacząć szperać tam gdzie nie powinien i hejtu będzie jeszcze więcej. Pękłam w momencie kiedy przeczytałam na forum stworzonym przez Polaków mieszkających w Australii słowa, które pamiętam do dziś, ale nie będę ich tu przytaczała, bo one niczego nie zmienią. Płakałam. Długo płakałam. Czasem broniłam się tutaj upubliczniając niektóre dziwne zachowania, co spotykało się ze zrozumianą przeze mnie krytyką - jako czytelnik nie chciałabym zaznajamiać się z narzekaniami na tych, którzy tu przychodzą. Robiłam to, bo nie wiedziałam co jeszcze mogę zrobić. Nadal się cyberstalkingu (nazwijmy rzecz po imieniu) obawiam, ale jakoś mniej. Nawet tu i ówdzie pojawiam się pod prawdziwym nazwiskiem.

Czy stałam się silniejsza z biegiem lat? Nie wiem. Wiem za to, że przeszłam w życiu zbyt dużo i to pozostawiło swoje ślady w ilości siwych włosów, których przestałam ukrywać pod farbą. Przybyło mi kilogramów i pojawił się mały piwny brzuszek, ale nadal jest mniejszy od cycków więc się jeszcze nie martwię. Spędziłam kilka lat na terapii i jestem wdzięczna za każdego psychologa, który był i jest przy mnie, bo to dzięki nim jakoś sobie radzę ze swoimi demonami. Sprawiłam sobie psa - chodzące 7 kg szczęście, które wniosło w moje życie wiele radości. I tak staram się żyć i nie dać zwariować.